Recenzja książki „Miasto żywych trupów”

zombie

prometeus/bigstockphoto.com

Widać, że Brian Keene wyciągnął wnioski po napisaniu książki „Noc zombie” – kontynuacja jest pozbawiona kilku wad pierwszej części i autor uczynił ją bardziej atrakcyjną. Przede wszystkim tempo akcji, które w pierwszym tomie już się wydawało szaleńcze, teraz po prostu wyskakuje ze skali. To co się momentami dzieje, jest niewiarygodne (i dosłownie „niewiarygodne”, bo autorowi zdarza się nieco przeginać ze zbiegami okoliczności rozwiązującymi beznadziejne sytuacje).

W tej części dowiemy się dużo więcej na temat samych zombie – demonów Siqqusim, wyklętych i porzuconych przez Boga. Uwięzieni w zaświatach w końcu znaleźli drogę do naszej rzeczywistości i teraz zabijając ludzi oraz niszcząc świat, dokonują zemsty na samym Stwórcy. Jedną z pierwszoplanowych postaci staje się ich przywódca, zwący się Ob. To nie tylko istota zepsuta do szpiku gnijących kości, ale też świetny strateg i dowódca, prowadzący swoje wojska do ostatecznego zwycięstwa.

W kwestii fabuły, książka „Miasto żywych trupów” jest bezpośrednią kontynuacją „Nocy zombie”. Nawet pierwsze strony są skopiowanymi ostatnimi stronami poprzedniej części. Bohaterowie docierają do domu, w którym ukrywa się syn Jima. Udaje im się go uratować, a następnie sploty różnych okoliczności sprawiają, iż cała grupa trafia do stojącego w centrum metropolii wieżowca. To budynek postawiony i zarządzany przez multimiliardera Ramsey’a, człowieka złożonego, bo posiadającego w sobie wiele szlachetnych rysów, ale i mnóstwo niskich pobudek. Podobnie zresztą wygląda konstrukcja innych istotnych postaci. Są one ciekawie skonstruowane i często ktoś, kto początkowo wydawał się antypatyczny, z czasem odsłania swoje lepsze strony. I odwrotnie: osoby pozornie niewinne odsłaniają swoje drugie, groźniejsze oblicze.

Jak już pisałem, książka trzyma niesamowite tempo akcji. Pod względem nastroju jest tak samo jak było – brak nadziei, ciągłe zaszczucie, marne perspektywy. Jeśli ktoś uwielbia historie o walce o przetrwanie, to będzie bardzo zadowolony. Jednak osobom szukającym czegoś na poprawę humoru, książki tej raczej bym nie polecił. Nie chodzi tutaj tylko i wyłącznie o samą inwazję zombie, o to, że mają przytłaczającą przewagę nad ludźmi i wojna ta wygląda raczej jak szamotanie się ludzkości przed i tak nieuchronnym końcem. Smutne są też wątki związane z żywymi. To było obecne już w poprzedniej części, gdy Keene przedstawił nam oddział militarnych degeneratów. W „Mieście żywych trupów” również sporo jest postaci, których myśli, słowa i zachowania nie napawają otuchą i karzą się zastanowić, czy zagłady przypadkiem nie szykujemy sobie sami.

Zaskoczeniem dla mnie było zakończenie książki. Prawdę mówiąc nie spodziewałem się, że to już absolutny koniec, że autor nie zamierza kontynuować historii. W końcu doskonale się to nadawało na niekończącą się sagę, dobrze sprzedającą się serię książek, co dla Keene’a byłoby tym bardziej kuszące, iż w Stanach Zjednoczonych jest poczytnym autorem. Jednak pisarz zdecydował inaczej – zamknął wszystkie wątki i pozostawił czytelnika w sytuacji, która raczej nie wzbudza wątpliwości co do tego, że ciągu dalszego nie będzie.